Czy wiecie, że bezesnności można się... nauczyć? Ja się nauczyłem. A właściwie mój organizm ją sobie przyswoił. Kilka lat niemal ciągłego budzenia po nocach, nocny dzięcięcych wędrówek po mieszkaniu, krzyków "TAATOO" lub słabych, niczym ostatnie słowa odnalezionego na pustyni wędrowca: "pi-ciu..." To wszystko zostawia ślad. Albo tak: środek nocy. Otwierasz oczy w przekonaniu, że coś jest nie tak. Że powinnno być cicho i pusto. Niby jest, ale wyćwiczony przez tysiące lat w różnych grotach i tymczasowych legowskach instynkt powiada: bracie, coś tu się czai i albo damy dyla lub w mordę, albo będzie słabo, jak podczas meczu polskich futbolistów. Otwierasz zatem oczy i widzisz nad sobą dziewczęcą postać. Jej długie włosy opadają na twarz, która niknie w kompletnym mroku. Milczy, lekko pochylona. Pod pachą widzisz pluszowego misia. Nie. To nie postać z japońskiego horroru. To córeczka przyszła, bo akurat się obudziła. O pierwszej.
I dlatego właśnie kiedy zdarza mi się pojechać gdzieś hen i nocować w hotelach, choćby były nie wiadomo jakie, pełne ciszy i wygody, całą cholerną noc walam się w pościeli. Turlam, włączam telewizor, w końcu komputer. Odpisuję na maile, przeglądam fejsbuka. Może będę zamawiał w recepcji budzenie o te pierwszej? Pewnie będzie się lepiej spało, jak mnie ktoś obudzi. Spróbuję. Dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz